Monday, 27 October 2008

Amsterdam

Maratony to zwykle świetny pretekst by zobaczyć różne ciekawe miejsca. Tym razem padło na kraj słynący z Van Gogha, tulipanów, serów, diamentów, marijuany, tolerancji religijno-obyczajowej i wielu, wielu innych rzeczy.
Poprosiłem szefa (tego, który mówi na mnie "fucking expensive contractor") o wolny dzień w poniedziałek i tak oto miałem przed sobą niemal 4 dni. Przed wyjazdem powiedział mi jeszcze: "Stay away from wacky-backy and windows with red lights on", czego oczywiście nie posłuchałem ;)
Razem ze mną wybrał się mój dobry znajomy Peet i jego dziewczyna Becky.

Piątek

Wyruszyliśmy z Heathrow w piątek wieczorem, ostatnim możliwym samolotem, jako, że kontraktorzy nie lubią generalnie tracić dnia pracy i zarobków. Ok 22.30 byliśmy na Schiphol. Do centrum najlepiej dostać się pociągiem. Podróż trwa 20min, a bilet kosztuje niecałe 4 euro. To była całkiem miła niespodzianka, bo tak krótki czas dojazdu jest raczej rzadko spotykany.
Mój hotel znajdował się w okolicach Leidesplain (obok Dam, imprezowe centrum Amsterdamu) więc w ramach poznawania miasta postanowiłem się tam przespacerować. Nie był to najlepszy pomysł bo pora była dość późna, droga daleka, a na domiar złego pogubiłem się kilka razy...

Sobota

Pobudka rano, 30min krótki bieg po położonym niedaleko Vondelpark, śniadanie i pierwsze metodyczne zwiedzanie miasta. Niedaleko Leidesplain znajduje się Museum Quartier i tam też skierowałem swoje kroki. Na początek najokazalej wyglądający budynek Rijksmuseum. Trochę się rozczarowałem, bo część ekspozycji była w remoncie, a największe dzieła, czyli "Nocna straż" Rembrandta i "Mleczarka" Vermeera to było trochę mało jak na tak duży budynek ;> Miałem pecha, bo diamentowa czaszka "For the love of God" Damiena Hirsta, pojawi się dopiero w listopadzie. Wstęp kosztuje 10 euro, ale lepiej kupić sobie za 22E tzw. Museumkaart. Karta ta daje darmowe wejścia do większości muzeum na terenie całej Holandii i jest ważna przez rok. Dzięki temu koszt karty zwrócił mi się z nawiązką w jeden dzień:)
Następne w kolejce była najstarsza manufaktura diamentów w Amsterdamie, zajmujący 3 budynki "Coster Diamonds". Prosto z niego przechodziło się do Muzeum Diamentów. Gorąco polecam!W tym miejscu ciekawostka: światową stolicą diamentów nie jest Amsterdam, lecz Antwerpia.
Po nasyceniu wzroku diamentami, udałem się do Muzeum Van Gogha. Przed wejściem była całkiem spora kolejka, jednak warto było czekać. W środku zgromadzono tam ponad 100 dzieł samego Van Gogha, oprócz tego kilku innych współczesnych mu artystów. Trafiłem jeszcze na sezonową wystawę "125 Favourites" prezentującą najciekawsze nabytki Rembrandt Association na przestrzeni ostatnich 125 lat. Jako, że Stedelijk Museum jest w trakcie przenoszenia do nowej siedziby, była też całkiem niezła kolekcja dzieł sztuki nowoczesnej, m.in. Malewicza.
Chodzenia i tak było stanowczo za dużo, jak na dzień przedmaratonowy (mój tradycyjny błąd, ale nie mogłem się powstrzymać) więc na tym zakończyłem zwiedzanie. Następnie obiad w niezłej włoskiej knajpce i razem z Peetem oraz Becky udaliśmy się na Marathon Expo, aby odebrać nasze numery startowe.

Niedziela

To akurat był dzień maratonu :) O samym biegu w osobnym wpisie. Peet wymyślił, żeby pojechać taksówką, na co niechętnie przystałem. Jak się startuje razem z drogimi kontraktorami, to trochę upada "duch maratoński". Taksówki, zamiast tramwajów z kilkoma przesiadkami, hotele, zamiast kilkuosobowego pokoju w tanim hostelu, itp. ;) No ale na pięciogwiazdkowy Hotel Krasnopolsky już się nie dałem namówić ;)
W każdym razie taksówka to był kiepski pomysł, bo niemal wszystkie drogi były pozamykane. Udało się jakoś przecisnąć na niecały 1km od stadionu. Becky miała dojechać później by dopingować Peeta na mecie, ale wtedy to już wszystko było zablokowane i ostatecznie nie dotarła. Z maratonu wracaliśmy już metrem jak cała reszta :) Metro i tramwaje to najlepszy sposób do przemieszczania się po Amsterdamie. Śmieszne jest, że w każdym wagonie znajduje się pan sprzedający bilety (sposób na redukcję bezrobocia?;D) i przybijający pieczątkę na bilecie, jako, że nie ma kasowników. Zamiast kupować bilet jednorazowy, lepiej sprawić sobie tzw. strippenkaart.
Po krótkim odpoczynku i obfitej kolacji, udaliśmy się do najstarszego i największego coffeeshopu, "Bulldog Palace" na Leidesplein. Ciekawostką jest, że narkotyki wcale nie są legalne, jednak policja "toleruje" niewielkie ilości jakie spala się w coffeeshopach.

Poniedziałek

Jako, że już było po maratonie, mogłem sobie pozwolić na dłuższy spacer :) Najciekawszą rzeczą w tym dniu było niewątpliwie muzeum Rembrandta (Musuem Het Rembrandthuis). Znajduje się tam sporo niesamowitych grafik Rembrandta, wykonanych techniką akwaforty. Przewodnik po muzeum demonstruje też na czym to polega.
Później zaszedłem do portu, jednak muzeum statków, Sheepvaartmuseum, było nieczynne. Zamiast tego poszedłem do "Nemo", muzeum nauki, ale wydało mi się strasznie ubogie w porównaniu do londyńskiego Science Musuem. Za to z tarasu był całkiem ładny widok na miasto.
Po drodze oglądnąłem jeszcze wnętrza dwóch kościołów, St Nicolaaskerk i Nieuwe Kerk gdzie odbywają się ważne uroczystości państowe takie jak koronacja, czy ślub kogoś z rodziny królewskiej.
Po uczcie dla ducha przyszła pora na ucztę dla ciała. Udaliśmy się do gigantycznej chińskiej restauracji na skraju Red Light District. Tam zamówiłem sobie indonezyjski Rijstaffel, który w przewodnikach figuruje jako danie typowo amsterdamskie. Warto nadmienić, że w Amsterdamie króluje kuchnia chińska, indonezyjska (kiedyś Holandia miała swoje zamorskie kolonie), włoska i, co ciekawe, często widuje się coś co ma szyld "Argentinian Steakhouse".
Na koniec wybraliśmy się jeszcze w podróż statkiem po amsterdamskich kanałach (zdecydowanie polecam!!!) i to by było na tyle :) Zdjęcia w galerii.

No comments: