Thursday 25 November 2010

Brak przygotowania to najlepsze przygotowanie

Poniżej znajduje się moja mowa nr 3
Pani toastmaster, drodzy klubowicze i goście...Niemal zawsze moje wakacje były perfekcyjnie zaplanowane. Mój ojciec na przykład do tej pory opowiada znajomym jak zwiedziliśmywszystkie ważniejsze zabytki Barcelony w 4 godziny i 53 minuty bo tyle akurat czasu mieliśmy między przyjazdem a odjazdem pociągu. Natomiast ostantnio stało się coś zupełnie odmiennego. Wybrałem się na dwutygodniową wyprawę po przepięknym kraju, z wysokimi górami, morzem, zapierającymi dech w piersiach krajobrazami, ojczyźnie wina. Ile z was myśli, że chodzi o Francję? Hiszpanię? Włochy? ......Otóż pierwsze wino 7 tysięcy lat temu wyprodukowano w... Gruzji.
Jednak gdy tam przybyłemnie wiedziałem nie tylko tegoale również innych o wiele bardziej przydatnych rzeczy. Szczerze mówiąc moja wiedza ograniczyła się do nazwy stolicy - Tbilisi, bo tak było napisane na bilecie lotnicznym, który kupiłem dla mnie i moich dwóch przyjaciół.Powód tej ignorancji był prozaiczny...Otóż każdy z nas był zbyt zajęty i myślał, że inni zajmą się przygotowaniem wszystkiego. Do samolotu ostatecznie wsiedliśmy z jedną historyczno-fabularną książką o Zakaukaziu (w stylu reportaży Kapuścińskiego) i wydrukowanym dzień wcześniej jakimś blogiem z podobnej wyprawy, który zresztą nie okazał się zbyt pomocny.
Czy to nas podłamało? Skądże znowu! Mieliśmy wszak trochę dolarów, ogromne pokłady optymizmu i znajomość rosyjskiego, którą nabyliśmy podczas miesięcznego kursu 3 lata wcześniej.Paradoksalnie nasz kaleki rosyjski okazał się przydatny, bo Gruzini byli w stanie go zrozumieć a nikt nie brał nas za znienawidzonych tam Rosjan. Później dla jeszcze lepszego kamuflażu, gdy nasz rosyjski zaczął się niebezpiecznie poprawiać,musieliśmy zastosować pewną chytrą strategię. Zaczynaliśmy rozmowę po angielsku, obserwowaliśmy przez chwilę zdezorientowane miny, a następnie rzucali znienacka „Wy gawaricie pa ruski?” co spotykało się z widocznym wyrazem ulgi na twarzy rozmówcy.
Mimo, że jak widzicie, nie mieliśmy problemów z porozumiewaniem się, postanowiliśmy dzielnie nauczyć się języka gruzińskiego. Pod koniec wyprawy byliśmy w stanie powiedzieć: „Madloba”, czyli „Dziękuję”, „Ga mardzioba” – „Dzień dobry” i „Gaumardżios Sakartwelos” – „Niech żyje Gruzja i Gruzini”. To ostatnie wymawia się zwykle trzymając w ręku kieliszek wódki lub wina. Na więcej słów nie starczyło nam zarówno czasu jak i umiejętności. Później sprawdziliśmy, że typowy przewodnik podaje listę ponad 100 wyrażeń, co za szczęściezatem, że go nie mieliśmy! Inaczej stracilibyśmy niepotrzebnie czas, gdyż te 3 zdania wystarczyły by wywołać przyjazny uśmiech na wielu twarzach i załatwić nam sporo darmowego wina i samogonu.
Na pewno wiecie z waszego doświadczenia co przede wszystkim zawiera każdy przewodnik:listę hoteli, restauracji, czy nawet rozkłady jazdy autobusów albo pociągów (notabene zwykle nieaktualne). Nie mając tego wszystkiego siłą rzeczy w każdym miasteczku czy wiosce musieliśmy zagadywaćmiejscowych ludzi, co kończyło się przeważnie tym, że za drobną opłatą (o którą i tak targowaliśmy) zapraszali nas do siebie, częstowali domową kuchnią i dawali wskazówki na temat tego, co warto zwiedzić w następnej kolejności. Raz nawet zdarzyło nam się, żetrafiliśmy w jednej górskiej wiosce na ucztę dla prawie dwudziestu osób z muzyką, toastami i świetną amosferą. Innym razem nasz gospodarz zamówił nam miejsca w marszrutce (dla niewtajemniczonych jest to rosyjska nazwa minibusa) dzwoniąc na osobisty telefon kierowcy, co było o tyle dobre, że z tej miejscowości jedyna i ostatniamarszrutka odjeżdżała o 6 rano. Inaczej spędzilibyśmy tam kolejną dobę, najprawdopodobniej w towarzystwie turystów którzy zaufali informacjom z przewodnika Lonely Planet.Swoją drogą w takich przewodnikach nie znajdziecie wszystkich sposobów w jaki można dostać się do Gruzji. Na przykład, spotkaliśmy dwa razy Polaków, którzy dotarli tam autostopem oraz Japończyka, który przyjechał na rowerze z Szanghaju.
W czasie tej wycieczki utwierdziłem się też w przekonaniu, że nie warto wierzyć telewizji. Nigdzie nie było śladów wojny sprzed 2 lat, a po zdezorientowanej minie jednej Gruzinki, nauczyłem się by nie pytać więcej o „herbaciane pola w Batumi”. Nie wiem czy ktoś z was pamięta tą piosenkę z lat 70tych, ale jak usłyszycie to pod żadnym pozorem nie ufajcie zespołowi o nazwie „Filipinki”, którego nazwa mylnie sugeruje jakoby miały coś wspólnego z geografią.Od miejscowych dowiedziałem się też, że, wbrew temu co mówią nasze media, Lech Kaczyński to był „charoszyj prezidient”, a,co mnie zaskoczyło jeszcze bardziej, o Lechu Wałęsie nikt nie słyszał.
Myślę, że jestem dobrym przykładem, iż brak przygotowania nie jest żadną przeszkodą by mieć podróż swojego życia. Bynajmniej, może on być bardzo pomocny. Dzięki temu nauczyłem się poprawnie wymawiać 3 zdania po gruzińsku, dowiedziałem jak mieszkają zwykli ludzie w tym kraju czy też posmakowałem domowych potraw, no i oczywiście – samogonu.Jeśli przypadkiem zapomnicie przewodnika, nie panikujcie, lecz zachowajcie otwarty umysł i pogodę ducha.I tak na miejscu wszystko okaże się zupełnie inne od tego co przeczytacie czy też usłyszycie podczas mowy w klubie Toastmasters.

Tuesday 2 November 2010

Impossibilities 2

A oto co dzieje się, gdyby ktoś potraktował moją poprzednią mowę zbyt poważnie (dzięki Piotrek :))

Sunday 31 October 2010

Competent communicator

Aby zdobyć pierwsze wyróżnienie w Toastmasterach, Competent Communicator, należy wygłosić 10 mów z podręcznika. Ich cele są następujące:

1. The Icebreaker (4-6 minutes)

  • To begin speaking before an audience
  • To discover speaking skills you already have and skills that need some attention

2. Organize your speech (5-7 minutes)

  • To select an appropriate outline which allows listeners to easily follow and understand your speech
  • Make your message clear, with supporting material directly contributing to that message
  • Use appropriate transitions when moving from one idea to another
  • Create a strong opening and conclusion

3. Get to the point (5-7minutes)

  • Select a speech topic and determine its general and specific purposes
  • Organise the speech in a manner that best achieves those purposes
  • Project sincerity and conviction and control any nervousness you may feel
  • Strive not to use notes

4. How to say it (5-7 minutes)

  • Select the right words and sentence structure to communicate your ideas clearly, accurately and vividly
  • Use rhetorical devices to enhance and emphasise ideas
  • Eliminate jargon and unnecessary words and use correct grammar

5. Your body speaks (5-7 minutes)

  • Use stance, movement, gestures, facial expressions and eye contact to express your message and achieve your speech’s purpose
  • Make your body language smooth and natural

6. Vocal variety (5-7 minutes)

  • Use voice volume, pitch, rate and quality to reflect and add meaning and interest to your message
  • Use pauses to enhance your message
  • Use vocal variety smoothly and naturally

7. Research your topic (5-7 minutes)

  • Collect information about your topic from numerous sources
  • Carefully support your points and opinions with specific facts, examples and illustrates gathered through research

8. Get comfortable with visual aids (5-7 minutes)

  • Select visual aids that are appropriate for your message and the audience
  • Use visual aids correctly with ease and confidence

9. Persuade with Power (5-7 minutes)

  • Persuade listeners to adopt your viewpoint or ideas to take some action
  • Appeal to the audience’s interest
  • Use logic and emotion to support your position
  • Avoid using notes

10. Inspire Your Audience (8 to 10 minutes)

  • To inspire the audience by appealing to noble motives and challenging the audience to achieve a higher level of beliefs or achievement
  • Appeal to the audience’s needs and emotions, using stories, anecdotes and quotes to add drama

Friday 29 October 2010

Impossibilities

Ostatnio wygłosiłem w Toastmasterach mowę nr 2, której celem, wg podręcznika było: "Speech no 2 - Organize your speech"
  • to select an appropriate outline which allows listeners to easily follow and understand the speech
  • make the message clear, with supporting material directly contributing to that message
  • use appropriate transitions when moving from one idea to anaother
  • create a strong opening and conclusion
Wszystko udało mi się niemal dokładnie jak zaplanowałem i dostałem bardzo pozytywną ewaluację! A oto rzeczona mowa:
"Impossible!" Madame toastmaster, fellow members and most welcomed guests, I think this word is used by us very often, much too often I would say. What inspired me to talk about this subject happened a few weeks ago. Because of a tube strike I decided to run 10 miles in the morning, work as usual and then run 10 miles back home. Would you think that’s possible? Now both you and I know that it is, although for over half a year of working there it has never crossed my mind. Yet this speech will not be about running, but something much more important: it will be about what I’ve learnt from that run.
A polish writer, Jacek Dukaj, said in one of his novels: Impossibilities are only things which have not been thought over yet. Please pay attention to how much optimism this short sentence carries. I will give you now a few examples to prove this point.
What we usually mean by this word are things that no one has ever done before. Let me give you a few historic examples which are the most notable: There was Christopher Columbus who discovered America , Captain Matthew Webb who swam the English Channel in 1875 or Edmund Hillary who climbed Mount Everest in 1953. Yet this is not the only category.
It’s great to do something for the first time, but it’s equally important to focus on improvement. Some people may remember that early computers would be the size of this whole room and yet have less computing power than an ordinary mobile phone nowadays. At that time no one believed that computers will be ever needed for personal use. Same thing applies to various areas of our lives, including communication, airplanes or car industry. One can open the Guiness Book of World Records to see how many new ones are broken each year. Similarly almost in every major sport event we can see the boundaries of what is possible for a human being pushed even further. Exactly as the Olympic motto says: Citius, altius, fortius, which means: Faster, higher, stronger".
There are also people who need to overcome their physical limitations. In March this year on a training camp in Lanzarote I met an incredible guy, Richard Whitehead, who is a double leg amputee. Despite his handicap he decided to take up... running! He runs on prosthetics made especially for him and earned a nickname: "Blade Runner". Do you want to know why? This is a photo of me racing against Richard and...he was faster! 2 weeks ago I followed him online when he ran the Chicago Marathon in a phenomenal time of 2 hours 42 minutes, beating 95% of other runners, who were born healthy.
Lastly there are also problems that we need to solve in everyday life like and her comes my run. Rather than complain about the strike I took some positive action. I left my clean clothes in the office the night before, printed the map of the route and set off on a jog which turned out to be one of the most beautiful runs I’ve ever had: Kensington Gardens, Hyde Park, Green Park, next to Buckingham Palace, through Trafalgar Square, then along the Thames, through the City, next to St. Paul’s Cathedral, the Tower of London and along some bicycle paths all the way up to Canary Wharf.
And do you know what the best is about tackling problems which are apparently impossible to solve? Once you’ve found a solution you can apply it over and over. So when there was a next strike 4 weeks later, guess what I did? And guess what I’ll do when the tube workers go on strike again.....?
So I urge you all tonight to take the word "impossible" out of your vocabulary. There will be times when you find yourself stuck, blocked by some apparently unpassable obstacles. There will be always a lot of people who will say: "you can’t do it". Don’t get apprehensive, don’t give up. You should then ask yourself: "how can I do it?" and answer them: "maybe you can’t, but I can". Unleash your creativity, be bold and start believing that impossibilities are only things which have not been thought over yet.

Sunday 24 October 2010

Toastmasters

Ostatnio miałem szczęście dowiedzieć się o polskim klubie w Londynie o nazwie "Polish Your Polish". Jest on częścią międzynarodowej organizacji o nazwie Toastmasters International, której celem jest nauczać ludzi przemawiać publicznie.
Chyba nikt nie zaprzeczy, że jest to niezwykle ważna umiejętność, a jednocześnie powodująca przerażenie i paraliż u niemal każdego. Ponoć strach przed mówieniem publicznie jest większy niż strach przed śmiercią, więc ktoś zażartował, że lepiej jest być tym kimś w trumnie niż tym, który wygłasza mowę pogrzebową :)
O samej organizacji i klubie można sobie poczytać czy to w wikipedii czy też na stronie PYP ale chciałem tutaj podzielić się osobistymi refleksjami i wrażeniami pod dwóch miesiącach członkostwa.
Każdy dostaje do przerobienia podręcznik Competent Communicator, który zawiera 10 ćwiczeń/mów, przy czym każde zadanie uczy nas nowych elementów krasomówczej sztuki:
  • organizacja treści
  • mowa ciała
  • używanie głosu
  • pomoce wizualne
  • itd...
Po wygłoszeniu mowy dostaje się 3-minutową ewaluację od wyznaczonej osoby (jak też od innych członków), która jest bezcenna i pozwala rozwijać się w dobrym kierunku.
To co mnie najbardziej urzekło to atmosfera wzajemnej pomocy. Każdy, kto się zapisuje może wybrać sobie mentora spośród bardziej doświadczonych członków, który pomaga wykorzystać w pełni możliwości jakie oferuje organizacja i daje cenne rady przed wygłoszeniem mowy. Moja mentorka, Gosia Kramarz, nie dość, że pozwoliła mi uwierzyć w siebie przed pierwszą mową, ale jeszcze tchnęła w nią mnóstwo świetnych pomysłów. Ale mentoring to nie wszystko. Praktycznie po każdym spotkaniu i każdej pełnionej roli dostaję świetne rady od innych. To samo było przed Konkursem Mów Humorystycznych (Humorous Speech Contest) czy też Konkursem Gorących Pytań (Table Topics Contest).
Bardzo podoba mi się, że w każdej minucie spotkania można się czegoś nauczyć. Nie tylko przemawiając czy też wykonując jedną z ról, ale zwyczajnie - słuchając innych mów, ewaluacji czy też biorąc udział w tzw. gorących pytaniach (czyli 90-cio sekundowa wypowiedź na nieznane wcześniej pytanie)
Kolejną świetną rzeczą jest możliwość chodzenia do innych klubów, by poćwiczyć swój angielski. Często organizowane są wspaniałe warsztaty i zdarza się, że są zupełnie za darmo. Wystarczy spojrzeć na stronę The London Speaker by zobaczyć, że w każdym tygodniu dzieje się coś ciekawego.
Gdzieś słyszałem hasło:
"Great speakers are made, not born"
tak więc do dzieła! PS. Poniżej filmik pokazujący moją pierwszą mowę, tzw. icebreaker. Oczywiście pełno w niej rzeczy, które muszę poprawić, ale jak głosi powiedzenie:
"Tysiącmilowa podróż zaczyna się od jednego kroku"

Thursday 23 September 2010

Bieg przez Londyn

Jacek Dukaj napisał kiedyś: "Niemożliwości to rzeczy jeszcze nie dosyć przemyślane". Bardzo podoba mi się ten cytat, bo niesie ze sobą niesamowitą wręcz dawkę optymizmum.
Jakiś czas temu pracownicy metra w Londynie zorganizowali jednodniowy strajk. Dla miasta, gdzie miliony ludzi codziennie korzystają z tego środka transportu, to naprawdę poważna sprawa, choć szczerze mówiąc najbardziej przejąłem się tym w jaki sposób dostać się do pracy po drugiej stronie Londynu. W sprzyjających okolicznościach (a takie nie były, bo w podobnej do mnie sytuacji znajdowało się sporo innych osób) dojazd autobusem zająłby mi ponad 2 godziny. Zamiast tego stwierdziłem, że spróbuję tam po prostu POBIEC.
Oczywiście w pierwszej chwili stanęły przede mną przeszkodzy i związane z tym problemy:
  • 16 km do przebiegnięcia rano i tyle samo wieczorem
  • ubrania na drugi dzień w pracy
  • pogoda w Anglii jest bardzo zmienna
  • nie znałem drogi
  • musiałem jakoś przetaszczyć klucze, komórkę, portfel i kartę wejściową
  • nie miałem zbytnio odwagi wejść w krótkich spodenkach do mojego banku czy też na piętro pełne ludzi w biurowych strojach
  • i sporo innych...
Nie zraziłem się tym jednak. Dzień wcześniej zostawiłem czyste ubrania, a wszystkie inne problemy jakoś się rozwiązały same. Pogoda była rewelacyjna. Jeśli chodzi o drogę, to wbrew moim obawom była nawet całkiem dobrze oznakowana, z racji nowo zbudowanych ścieżek rowerowych. Tak wyglądała moja trasa: Przebiegałem przez Kensington Gardens, Hyde Park, następnie Wellington Arch, Green Park, Buckingham Palaca, The Mall, Trafalgar Square, później kawałek nad Tamizą, potem przez City aż do Tower of London, mijając po drodze St. Paul's Cathedral i the Monument (pomnik pożaru z 1666roku), a stamtąd ścieżkami rowerowymi aż do Canary Wharf. Przeciętny turysta potrzebuje przynajmniej jeden dzień by zobaczyć to wszystko, mi zajęło to niecałe 70 minut, niewiele dłużej niż podróż metrem.
Pomysł biegania do pracy niesamowicie mi się spodobał. Po pierwsze dlatego, że trasa jest fantastyczna, a po drugie to wielka oszczędność czasu, bo zamiast porannego biegania przed pracą po parku, mogę teraz czy to dłużej pospać, czy też zrobić coś użytecznego rano. W ciągu ostatnich 2-3 tygodni pokonałem ją już jakieś 10 razy.
Oczywiście wszystko można udoskonalić. Dość szybko zoptymalizowałem trasę, nie tylko jeśli chodzi o długość ale ilość przejść dla pieszych, gdzie trzeba czekać, czy też unikanie zatłoczonych części Londynu. Kupiłem też plecak, żeby nie trzymać w ręce rzeczy, które mi później będą niezbędne przez resztę dnia.
Najważniejsze jednak by się odważyć, zrobić ten pierwszy krok, wyjść poza coś, co wydaje sie niemożliwe i zamiast mówić "nie mogę tego zrobić" zapytać się siebie: "jak mogę to osiągnąć?"

Saturday 4 September 2010

Gruzja

Tak do końca to nie wiem dlaczego wakacje postanowiliśmy spędzić właśnie tam, ale decyzja by jechać do Gruzji okazała się strzałem w dziesiątkę!
Nie byliśmy zbytnio przygotowani do podróży. Jedyna rzecz, którą załatwiliśmy to bilety lotnicze. Noclegi, przejazdy, itp. oraz m.in. wizy do Azerbejdżanu załatwialiśmy na miejscu. Nawet o przewodnikach zapomnieliśmy :) Teraz wiemy, że sporo rzeczy można było załatwić jeszcze przed wyjazdem (hostele w Tbilisi na przykład mają strony internetowe), ale z drugiej strony nie straciliśmy przez to zbyt dużo czasu i ostatecznie wszystko się pomyślnie poukładało.
Jako, że samolot był wcześnie rano, noc spędziliśmy w przylotniskowym miasteczko Borispol. Ceny nie są jakoś strasznie wygórowane. Przygoda zaczynała się tak naprawdę dopiero w poniedziałek, 9 sierpnia. Lot z Kijowa do Tbilisi trwa ok. 3 godziny. Na lotnisku byliśmy o 13 tamtejszego czasu (GMT+4) i wzięliśmy stamtąd autobus, który kosztuje grosze w porównaniu do taksówki.
Na samym początku udaliśmy się do centrum turystycznego i znaleźliśmy całkiem tani hostel w pobliżu, który od tamtej pory był naszą bazą wypadową. Następnie rozpoczęliśmy zwiedzanie miasta. Tbilisi jest bardzo ładne, chociaż większość miasta wygląda jak jeden wielki plac budowy. Cały czas też spotykaliśmy Polaków. Jeden z nich, poznany na szczycie wzgórza z zamkiem Narikala, przyjechał tam autostopem! Wieczorem spotkaliśmy się z przyjaciółką Rafała - Aną, która przyprowadziła ze sobą jeszcze 4 koleżanki. Pokazały nam świetne miejsca w pobliżu zabrały samochodami do katedry Sameba a później wzięły na kolację na dachu jednego z hoteli, skąd rozciągał się niesamowity widok na miasto!

Kazbegi

Następnego dnia wybraliśmy się po wizy do ambasady Azerbejdżanu (musiałem sobie jeszcze załatwić zdjęcia, ale w 15 minut udało mi się znaleźć kogoś przedsiębiorczego, kto robił zdjęcia paszportowe zwykłym aparatem trzymanym w ręce :) Po złożeniu podania o wizy wyjechaliśmy marszrutką (taki minibus) do miejscowości o nazwie Kazbegi (a raczej Stepantsminda). Jest ona położona na wysokości 1400m i jakieś 10km od granicy z Rosją i jednego z 3 przejść przez Kaukaz (pozostałe dwa są w Osetii i Abchazji). Jedzie się tam drogą, która nazywa się Gruzińska Droga Wojenna i była najgorszą drogą jaką widziałem w życiu (później dane nam było zobaczyć jeszcze gorsze). Nikomu nie chce się naprawiać tych wszystkich wyrw, jako, że ciągle jest szansa, że przyjdą tamtędy Rosjanie :) Widoki natomiast są przepiękne.
Na miejscu znależliśmy rodzinę, gdzie mogliśmy się zatrzymać na noc i dostać posiłek za rozsądną cenę. Jeden Gruzin (Kacha) wziął nas na spacer w stronę granicy do przepięknego wodospadu. Droga wiodła wzdłuż fantastycznego kanionu, gdzie po obu stronach mieliśmy olbrzymie góry za którymi była już Czeczenia. Z powrotem wróciliśmy stopem (teraz wiem, że do jeepa może się zmieścić 9 osób :) i zjedliśmy kolację gdzie u naszych gospodarzy. Było w sumie kilkanaście osób.
Na drugi dzień wybraliśmy się na poranny bieg do granicy z Rosją, podziwiając znowu przepiękne widoki. Zawróciliśmy jak na horyzoncie pojawili się rosyjscy żołnierze z karabinami. Jako, że mieliśmy napięty plan na ten dzień (a dochodziła już 7 rano), do wioski wróciliśmy autostopem. Wybraliśmy się następnie na wspinaczkę w stronę góry Kazbek. Ma ona ponad 5 tys. metrów wysokości i widać ją niemal z każdego miejsca. Nie zamierzaliśmy dotrzeć do szczytu, lecz jedynie do początku lodowca i stacji meteorologicznej na wysokości ok. 3600m n.p.m. Miało to trwać 7 godzin, dzięki czemu zdążylibyśmy na ostatnią marszrutkę. Po drodze dowiedzieliśmy się od turystów, że te 7 godzin wystarcza zaledwie na dojście w jedną stronę(i to żwawym tempem!), więc musieliśmy mocno przyspieszyć. Udało nam się dojść do początku lodowca i zdążyć na ostatnią marszrutkę, więc z satysfakcją wracaliśmy do Tbilisi. Zwiedziliśmy też kościółek Cminda Sameba położony na wysokości 1800m, położony naprawdę widowiskowo!

Swanetia

Naszym następnym celem był kolejny górski region, czyli Swanetia. Wcześniej jeszcze wybraliśmy się do Gori, rodzinnego miasteczka Józefa Wissarionowicza Dżugaszwilego, znanego lepiej jako Stalin. Chcieliśmy jeszcze zobaczyć jakieś ślady wojny, która była tam dwa lata temu, gdy miasto było bombardowane i wpadło pod okupację rosyjską, ale wszystko zdążono odbudować. Zostało nam zatem tylko muzeum "słońca ludzkości", które okazało się całkiem ciekawe. Niestety marszrutki kursowały tylko z powrotem do Tbilisi, więc musieliśmy wziąć taksówkę do Kutaisi, aczkolwiek nie była strasznie droga a kierowca jechał średnio dwa razy szybciej niż dozwolony limit, więc szybko zleciał czas. Z Kutaisi wyruszyliśmy do miejscowości Zugdidi, przy granicy z Abchazją, ale niestety o tej porze nie było już żadnych marszrutek dalej. Spaliśmy u Gruzina Koby, który był Swanem i postawił sobie dwudziestoparometrową basztę na podwórku. Z tych właśnie baszt słynie region, do którego się wybieraliśmy i w Mestii albo Ushguli (najwyżej położonej wiosce w Europie) niemal każda rodzina ma własną. Do Mestii wyruszyliśmy o 6:30 rano. Jest to tylko 120km, jednak z powodu stanu dróg jedzie się prawie 5 godzin. W marszrutce poznaliśmy amerykańskiego dziennikarza, który na mieszka w Baku i podróżował po Gruzji ze swoją dziewczyną. (Zaprosili nas nawet do siebie, ale nasz wyjazd do Azerbejdżanu wypadł, kiedy jeszcze byli w Gruzji). Na jednym z postoju doświadczyliśmy po raz kolejny gruzińskiej gościnności. Jeden z mieszkańców wioski zaprosił nas by usiąść z nim, zjeść trochę chaczapuri i popić samogonem. Po trzech kieliszkach pozwolił nam wsiąść z powrotem do marszrutki. Jeszcze kilka lat temu był to bardzo niebezpieczny region, gdzie grasowały bandy rabujące turystów ("ale ich nie zabijali" jak podkreślali mieszkańcy :), jednak kilka temu Sakaszwili wysłał odddział specjalny, który aresztował dla przykładu 30 członków rodziny Apraszydze, która trzęsła okolicą i od tamtej pory jest spokój. Czasem opłaca się nagiąć prawo by zadziałać szybko i zdecydowanie.
Zatrzymaliśmy się w Mestii u przypadkowo poznanego Gruzina, Wacho Pilpani. Zawiózł nas na bagażniku swojej ciężarówki, co tak nam się podobało, że cieszyliśmy się jak dzieci :) Ku naszemu totalnemu zaskoczeniu okazało się, że wyrabia tradycyjne swanetyjskie instrumenty muzyczne, a cała jego rodzina jest niesamowicie uzdolniona. Jeździli swego czasu po całej Europie, byli m.in. w Polsce i Francji (gdzie wydali płytę) i specjalnie dla nas urządzili krótki koncert :) Wcześniej jeszcze wybraliśmy się na jeden ze szlaków, jednak był beznadziejnie oznakowany i było widać, że mało osób próbowało go przejść do końca. Niemal cały czas musieliśmy się przedzierać przez jakieś zarośla, aż w końcu daliśmy sobie spokój, jako, że już się ściemniało. Udało nam się jeszcze złapać stopa na dół, dzięki czemu uciekliśmy przed deszczem. Ten deszcze był dla nas w ogóle wielkim zaskoczeniem, bo cały czas było w Gruzji około 40 stopni przy bezchmurnym niebie.
Na drugi dzień wybraliśmy się na lodowiec, a później w stronę jezior Koruldi. Normalnie turyści pokonują każdą z tych tras przez cały dzień, ale chcieliśmy maksymalnie wykorzystać nasz czas :) Góra Tskhakzagari, na którą musieliśmy się wspiąć jest niesamowicie stroma, ale było warto. Widoki na Mestię oraz otaczające ją pasma górskie, łącznie z najwyższą tam górą Uszbą(zwanej także "Matterhornem Kaukazu"), były po prostu niesamowite!

Batumi

Wacho zamówił nam miejsca w jedynej marszrutce, odjeżdżającej tego dnia, ale i tak musieliśmy wstać o 5 rano. Trochę utknęliśmy bo z powodu opadów, jakaś góra się obsunęła i droga zrobiła się nieprzejezdna. Na szczęście dwa spychacze załatwiły sprawę :) Po południu dotarliśmy do Batumi. Kojarzyło się nam ono jedynie z piosenką Filipinek i w sumie nie wiedzieliśmy czego oczekiwać. Okazało się, że to naprawdę ładny kurort nad Morzem Czarnym i, podobnie jak w Tbilisi, pełne jest różnych inwestycji budowlanych. Hotele były dużo droższe niż w innych częściach kraju, ale udało nam się znaleźć nocleg u pewnej staruszki, płacąc 15 lari, czyli niemal 7 razy mniej niż kosztowałby nas hotel. Po paru godzinach zwiedzania złapał nas deszcz i wróciliśmy do domu. W telewizji zobaczyliśmy koncert Chrisa de Burgha i ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że był on transmitowany na żywo właśnie z Batumi. Pojechaliśmy tam zatem, zdążyliśmy na końcówkę i niesamowity pokaz fajerwerków. Po koncercie udaliśmy się do eksluzywnego klubu Bambarooms na imprezę, żeby spotkać się z naszymi nowymi znajomymi z Tbilisi. Trzeba tam było mieć zaproszenia, ale dziewczyny jakoś załatwiły wejściówki także dla nas :) Do naszej babuszki wróciliśmy o 3 nad rano a 7 rano byliśmy już w marszrutce do Tbilisi. Wcześniej, w drodze do klubu, natrafiliśmy jeszcze przypadkowo na Aleję Lecha i Marii Kaczyńskich, która jest naprawdę duża i bardzo ładna. Wszyscy Gruzini jakich spotkaliśmy pałali ogromną sympatią do Polaków, a zwłaszcza do Lecha Kaczyńskiego za jego wsparcie w czasie wojny z Rosją. Niemal na każdym kroku słychać było opinię: "charoszyj prezidient, katorowo ruskie ubili". To chyba jedyny kraj, gdzie Lech Kaczyński jest bardziej znany niż Lech Wałęsa :)

Baku

W Tbilisi udaliśmy się do ambasady by odebrać nasze wizy, a później na dworzec kolejowy, gdzie kupiliśmy bilety na nocny pociąg do Baku. Pociąg jechał ponad 16 godzin, więc było sporo czasu by poznajomić się (przy wódce, rzecz jasna) z naszymi współpasażerami: Azerem Czyngisem i Rosjaninem Igorem. Igor, był turystą, tak jak my, więc później zwiedzał z nami miasto i nawet zatrzymał się w tym samym hotelu co my. W Baku zwiedziliśmy Iczer Szecher, starą dzielnicę, gdzie niektóre budowle (tak jak Dziewicza Baszta) mają ponad tysiąc lat. Później obeszliśmy centrum, z wieloma niesamowitami budynkami i fontannami, a na koniec przeszliśmy się Bulwarem Nafciarzy, który nocą wywołuje niezapomniane wrażenia!
Rano pobiegaliśmy trochę po bulwarze nafciarzy a następnie pojechaliśmy taksówką do Gobustanu, gdzie znajdują się unikalne w skali światowej wulkany błotne. Krajobraz wygląda jak po atomowej katastrofie, albo w grach komputerowych typu "Fallout" :) Wyjechaliśmy później na najwyższe wzgórze, skąd był świetny widok na miasto a wieczorem wsiedliśmy w nocny pociąg do Tbilisi.

Erywań

Niestety nie udało nam się już kupić biletów na nocny pociąg do Erywania, więc zdecydowaliśmy się na podróż taksówką, bo miejsca w marszrutce też były pozajmowane. Do Erywania dojechaliśmy pod wieczór. Na miejscu spotkaliśmy się z Zhirairem i Maneh, których poznaliśmy w hostelu w Tbilisi i którzy zaprosili nas do siebie po zaledwie 5 minutach rozmowy!:) Maneh była prapraprawnuczką Aleksandra Tamaniana, który zaprojektował to miast. Jej rodzina w ogóle była strasznie szanowana (dziadek był wielkim aktorem, ojciec dyrektorem muzeum) i wszyscy rozpoznawali ją na ulicy. Nasi gospodarze byli fantastyczni. Pierwszego wieczoru wzięli nas na spacer po mieście, gdzie spotkaliśmy też wielu ich znajomych, a także zobaczyliśmy rosyjskiego prezydenta, Dmitrija Miedwiediewa, jak wychodził z jakiejś restauracji (oczywiście w towarzystwie ochrony i tłumu gapiów). Tak się złożyło, że był akurat w tym czasie z wizytą, żeby podpisać układ o przedłużeniu stacjonowania wojsk rosyjskich na granicy Armenii o kolejne 50 lat.
Na drugi dzień wybraliśmy się do pełnego pięknych klasztorów miasta Eczmiadzyn a resztę dnia poświęciliśmy na Erywań. Maneh i Zhirai zaprowadzili nas do dwóch świetnych restauracji, gdzie mieliśmy okazję posmakować trochę i miejscowej (humus, tolma, tabule, mutabal, basturma, matsun, ishli qyufta) i gruzińskiej kuchni (np. chaczapuri, lawasz, chinkali). Poszliśmy jeszcze na spotkanie armeńskiej młodzieży, gdzie dyskutowano o obronie przed rozbiórką pewnego starego kina (Maneh miała prezentację). Nic nie rozumieliśmy i było nudno, ale jak przeszliśmy do sąsiedniej sali, to trafiliśmy akurat na koncert przy pianinie dwojga niesamowitych śpiewaków operowych.

Tbilisi i powrót

Mimo tego, że wróciliśmy po raz kolejny niemal o 4 nad ranem, wzięliśmy marszrutkę do Tbilisi o 7 rano. Ostatni dzień zszedł nam na szukaniu pocztówek, pamiątek (mam oryginalny zdobiony krowi róg, z którego już wypiłem wino nalane przez sprzedawcę na bazarze) a na koniec poszliśmy do słynnych tbiliskich łaźni. Wg legendy to właśnie gorące źródła siarkowe były przyczyną, że w tym miejscu powstało miasto. Były też one wychwalane przez znanych pisarzy, m.in. Aleksandra Dumasa. Pobyt w tych łaźniach, łącznie z masażem, był naprawdę niesamowity i zregenerowaliśmy się całkowicie po intensywnym podróżowaniu. O 7 rano mieliśmy samolot do Kijowa, a stamtąd już z powrotem: ja do Londynu, a Rafał z Piotrkiem do Pyrzowic.
Jeśli tylko ktoś ma wolne 2 tygodnie, zdecydowanie polecam wyjazd do Gruzji. Fantastyczne widoki, niesamowicie gościnnni ludzie i bardzo niskie ceny w porównaniu np. z europejskimi miastami. Na każdym kroku wpadaliśmy na dość ciekawych ludzi, np. japończyk, który objeżdżał na rowerze świat dookoła, ludzie, którzy dojechali tutaj autostopem, czy też Węgier, który utknął w Tbilisi na 3 tygodnie z powodów problemów celnych z samochodem (zorganizował ze znajomymi Black Sea Run, czyli podróż zdezelowanymi samochodami wokół Morza Czarnego). Zdecydowanie stwierdzam, że były to jedne z najlepszych wakacji w moim życiu. Trochę więcej zdjęć można znaleźć tutaj. Zrobiliśmy ponad tysiąc, ale nie chcę nikogo zanudzać, więc mocno ograniczyłem zawartość galerii :) A tutaj mapa naszych podróży (czerwoną linią narysowałem mniej więcej trasy jakimi się poruszaliśmy)

Sunday 11 July 2010

IM Austria 2010

Przygotowania

Na tego Ironmana zapisałem się już rok temu. Wolne miejsca schodzą jak świeże bułeczki i w ciągu paru godzin zapisy zostają zamknięte. Obecni na miejscu mają prawo zarejestrować się przed oficjalnymi zapisami online, więc wykorzystałem w tym celu znajomego, który akurat brał udział w IM Austria 2009. Trening tak naprawdę rozpoczął się w styczniu. W lutym byłem już w całkiem niezłej formie - bieg na 20 mil ukończyłem w całkiem niezłym czasie: 2:09. Następnym etapem był obóz na Lanzarote w marcu, który bardzo mi pomógł. Nad samym obozem nie będę się rozwodził. Świetnie opisał to tutaj mój przyjaciel. Po obozie niestety wszystko się pokomplikowało. Zacząłem nową pracę, która łącznie z dojazdami pochłaniała mi jakieś 10-11godzin dziennie. Poza tym parę tygodni później nabawiłem się kontuzji stopy i praktycznie przestałem biegać na tydzień przed maratonem w Brighton (miał być Wiedeń, ale padłem ofiarą pewnego islandzkiego wulkanu). Maraton jeszcze tylko pogorszył sprawę, więc musiałem przerwać bieganie całkowicie na miesiąc. Jeszcze pod koniec maja wahałem się czy wystartować, ale zaryzykowałem start w pół Ironmanie (Outrageous Half), gdzie okazało się, że kontuzja trochę zelżała i byłem w stanie ukończyć wyścig.

Zawody

Rejestracja

Ironman Austria odbywa się w miasteczku Klagenfurt, który jest stolicą Karyntii - uroczego austriackiego landu przy granicy ze Słowenią. Przyleciałem do Grazu w piątek po południu, następnie wypożyczyłem samochód i pojechałem prosto na rejestrację. Udało się zdążyć pół godziny przed zamknięciem. Na miejscu spotkałem jeszcze paru Polaków. Zwykle na Ironmanie nie ma więcej niż 3-5, jednak tym razem dzięki Darkowi Sidorowi było nas prawie 40, co stanowiło ósmą pod względem liczebności reprezentację. Nocleg miałem w miejscowości o nazwie Moosburg w jednym z licznym gasthofów. Sobota była dość pechowa. Najpierw na próbnej jeździe rowerowej okazało się, że przerzutki nie działają tak jak należy i musiałem wymienić je u mechanika co mocno uderzyło po kieszeni. Zapomniałem też paru drobniejszych rzeczy takich jak okulary do roweru czy krem przeciwsłoneczny, który przy 34stopniowym upale jest niezbędny. Najgorsze było to, że przez przypadek wziąłem z Anglii buty mojego kolegi, dwa numery za małe. We wszystkich poradnikach piszą, by nie startować w maratonach w nowo nabytym sprzęcie, ja natomiast nie miałem wyjścia i Ironmanowy maraton miał być dziewiczym biegiem dla butów, które sobie tam kupiłem. Cieszyłem się tylko, że udało mi się znaleźć model, w którym zwykle biegam.

Poranek

W dniu zawodów urządziłem sobie pobudkę o 4:30 i od razu poszedłem na śniadanie. Następnie pakowanie i nerwowe sprawdzanie czy nie zapomniałem czegoś ważnego. Na miejscu zawodów byłem przed 6, jednak parking był już całkiem zajęty i cudem udało mi się znaleźć jedyne wolne miejsce. Potem był ostatni przegląd roweru (bidony i sprawdzenie ciśnienia w oponach) i bieg na miejsce startu.

Pływanie

Start odbył się o 7 rano. Wyglądał tak: A tak wyglądała trasa: Od początku był niesamowity ścisk oraz walka na łokcie i kopniaki. Najgorsze był natomiast ostatni kilometr kiedy płynęliśmy szerokim na 10m kanałem. 74min biorąc pod uwagę warunki i zdecydowanie za małą ilość godzin spędzonych na basenie uważam za swój sukces.

Rower

Pływanie nigdy nie było moją mocną stronę więc cieszyłem się niesamowicie gdy zaczynałem jazdę po mniej niż 80 min od startu. Rower spisywał się świetnie i mknąłem ze średnią prędkością ok. 35km/h mijając po kolei tych, którzy okazali się lepszymi pływakami ode mnie. W Ironmanie zabroniony jest tzw. drafting, czyli jazda w odległości mniejszej niż 10m od osoby z przodu, co było dość rygorystycznie przestrzegane. Nie wiem czy ktoś został zdyskwalifikowany z tego powodu, ale widziałem sporo ludzi muszących odbywać 6-minutowe kary. Niestety moje szczęście skończyło się ok. 70km, kiedy zepsuły mi sie zmieniacze tylnich przerzutek. Doczłapałem jakoś do mechanika, który był 5km później. Próbował naprawiać przez jakieś 10min, na koniec stwierdził, że nie da się tego zrobić i powiedział, że do końca będę musiał jechać tylko na jednej przerzutce, co wobec dość zróżnicowanej trasy zabrzmiało jak wyrok. Całość "usztywniona" była zwykłą taśmą i wyglądała tak: Nie wiem jakim cudem udało mi się pokonać wszystkie podjazdy, ale jakoś udało mi się dojechać do mety. Oprócz tego było jeszcze parę innych problemów: na jednym z podjazdów spadł mi łańcuch a w jednym momencie byłem bliski kraksy gdy zczepiłem się kołami z innym zawodnikiem przy prędkości ponad 30km/h (podparłem się nogą!). Po ok. 4godzinach jazdy rozpętała się burza z piorunami, której towarzyszył rzęsisty deszcz i porywisty wiatr. Na szczęście po 40 minutach wszystko ustało, jednak jazda w takich warunkach była niesamowicie niebezpieczna. Biorąc pod uwagę okoliczności, pokonanie tej trasy w 5h50min było niesamowitym sukcesem.

Maraton

Tutaj zależałem tylko i wyłącznie od siebie. Jedyną niewiadomą były dziewicze buty, jednak spisały się bez zarzutu. Od początku czułem się niesamowicie mocny i zacząłem wyprzedzać innych ludzi, biegnąc mocnym, równym tempem. Po ok. 20km dał o sobie znać brak treningów i musiałem trochę zwolnić, od czasu do czasu przechodząc do marszu przy stacjach z jedzeniem i napojami. Temperatura przekraczała 30 stopni i nie chciałem ryzykować odwodnienia. Jednak nawet mimo wolniejszego tempa ciągle wyprzedzałem innych, co było niesamowicie motywujące. Stacje były co jakieś 3km, "żywiłem" się tam żelami, wodą, kolą, napojami izotonicznymi i owocami (dla smaku), głównie arbuzami. Chyba mam pancerny żołądek, skoro to przetrwałem:)
Ostatnie 10km przebiegłem już zupełnie bez zatrzymania. Najbardziej niesamowite było to, że udało mi się pokonać ten morderczy dystans z uśmiechem na ustach i perfekcyjnie rozkładając siły. Na ostatnich 100m wyprzedziłem jeszcze 4 zawodników a w sumie po biegu przesunąłem się o aż 736 miejsc! Czas maratonu: 3h22, a całego Ironmana - 10 godzin i 36minut.

Odpoczynek

Po biegu wypiłem hektolitry różnych płynów, zjadłem też niesamowite ilości jedzenia. Aż sam się dziwiłem, że mój żołądek jest tak pojemny :) Później był jeszcze masaż, powrót do gasthofu i kolacja z innymi Polakami. Niestety nie wziąłem aparatu, ale kilka zdjęć jest tutaj.

Regeneracja

W poniedziałek leciałem z powrotem z Grazu do Londynu. We wtorek natomiast przejechałem ponad 500 mil (prawie 900km) do Szkocji na wesele mojego przyjaciela. Wesele było w środę w niesamowitym szkockim zamku Drumtochty (między Dundee i Aberdeen). Miałem też nawet na sobie tradycyjny szkocki kilt :) Byłem zaskoczony, że prawie nie odczuwałem trudów niedzielnego wyścigu. Tańczyłem do samego rana. W czwartek czekało mnie kolejne 900km powrotnej drogi. W piątek poszedłem do pracy (po tygodniu przerwy) a wieczorem leciałem na weekend do Polski. We wtorek udało mi się pobiegać przez godzinę, w środę pojeździć na rowerze. Wygląda, że wszystko wraca do normy i to o wiele szybciej niż się spodziewałem, co mnie niesamowicie cieszy.

Co teraz?

Z braku czasu porzucam starty w triathlonach i skupię się na bieganiu. Najbliższy bieg to maraton w Warszawie 26go września. Wcześniej mam jeszcze (wreszcie!) dwutygodniowe wakacje. W przyszłym roku mam zamiar wystartować w końcu w maratonie w Londynie. Ciekaw jestem czy uda mi się złamać granicę 2h45min.