Wednesday, 1 July 2009

Nicea 2009

Ironman to nałóg. Ukończenie tego dystansu to niesamowite osiągnięcie, ale zawsze zostaje pewien niedosyt. Tak jak mało osób poprzestaje na jednym maratonie, tak nie znam nikogo, kto nie myśli o kolejnym Ironmanie. Zwłaszcza, że o ile nie jest się zawodowcem, ZAWSZE jest coś co można poprawić.
Tak więc po Ironmanie UK zapisałem się na Ironmana w Nicei. Przygotowania na początku szły całkiem dobrze, ale plany przegrały z rzeczywistością. Nawał pracy, kontuzja kolana, przez którą nie biegałem ponad 2 miesiące i kilka nieplanowanych wyjazdów trochę rozbiły plan treningowy. Mimo wszystko przed wyścigiem czułem się mocno, podbudował mnie między innymi wynik z pół Ironmana w Szwajcarii 3 tygodnie wcześniej. Dzięki pobycie na Lanzarote poprawiłem też jazdę na rowerze.
W sobotę przed wyścigiem była perfekcyjna pogoda. Trochę pochmurno, lekki wiaterek i nie za ciepło. Mimo wszystko po kilkunastu minutach lekkiego biegu byłem kompletnie mokry od potu co nie wróżyło dobrze przed kolejnym dniem. Dużym minusem organizycyjnym było to, że czekało się ponad godzinę w kolejce do zostawienia roweru. Ale widocznie Francuzi tak mają i wszystko muszą dokładnie kontrolować. Nawet robili ludziom zdjęcia z rowerami, żeby nikt nie wyszedł z nie swoim. Na domiar pogoda się pogorszyła - zrobiło się cieplej, przestało wiać a niebo było paskudnie bezchmurne.
Hotel miałem całkiem blisko linii startu. Ale i tak musiałem wstać o 5.15. Start był o 6.30. Na miejsce dotarłem w ostatniej chwili, więc stałem w tylnim rzędzie. Plaże w Nicei są kamieniste, ale nawet to nie powstrzymałoby te 2.5 tys. osób, które startowały tego dnia. Niestety pływanie w takim tłumie to nie jest nic przyjemnego. Utknąłem trochę, kilka razy zostałem kopnięty, ktoś mi ściągnął okularki...Ale i tak miałem więcej szczęścia niż ci co wychodzili z wody posiniaczeni czy z podbitymi oczami :) Czas - 1:17min, nie jakaś rewelacja, ale zważywszy na ten tłum to całkiem nieźle. Tranzycja poszła dość sprawnie, chociaż tu też mam rezerwy czasowe do poprawienia przed następnym wyścigiem :)
Na trasę rowerową ruszyłem równym mocnym tempem, wyprzedzając dziesiątki ludzi, którzy okazali się być o wiele lepszymi pływakami niż rowerzystami. Wszystko szło nieźle aż do 20-kilometrowego podjazdu na wysokość 1100m. Po dotarciu na szczyt miałem serdecznie dość (zwłaszcza, że słońce przygrzewało już dość mocno), niestety przede mną było jeszcze 110km na rowerze. Do tej pory nie dawałem się nikomu wyprzedzić, ale wtedy odechciało mi się już rywalizacji i marzyłem tylko o tym by dojechać do mety. Na szczęście trasa rowerowa była przepiękna, a widoki fantastyczne, co pozwalało zapomnieć trochę o ilości kilometrów do przebycia. Zjazdy były dość niebezpieczne, zwłaszcza, że w niektóych miejscach nie uprzedzali o ostrych zakrętach. Na mecie widziałem wiele osób odwożonych karetkami do szpitala, słyszałem też, że po kogoś poleciał helikopter...
Tranzycja do biegu poszła całkiem szybko, a do tego miłe panie wolontariuszki smarowały mnie kremem do opalania :) Trasa przebiega wzdłuż morza (na głównej ulicy zwanej la Promenade des Anglais) aż do lotniska. Dystans ten to ok. 5km, więc trzeba przeczłapać tam i z powrotem 4 razy. Początek był niezły, pierwsze 5km w 23 minuty, ale upał i zmęczenie trasą rowerową zrobiły swoje...Chciałem zejść z trasy bo nagle straciłem wiarę, że da się dobiec do mety. Nie mogłem ruszać nogami, byłem odwodniony do tego żołądek traktowany przez cały dzień żelami i napojami energetycznymi zaczynał się buntować. Poszedłem na kompromis z samym sobą. Stacje z wodą przechodziłem marszem, starając się pić i odpoczywać, pomiędzy nimi zaś biegłem. Tą strategią udało się pokonać wszystko w 4h:07 i całość w 11h35min. Ostatnie parę km nie byłem już w stanie biec z powodu różnych skurczy, zmusiłem się do truchtu tylko na końcowych 200m...
Tak wyglądałem po biegu: Myślę, że to dobrze obrazuje jak zabójcze słońce było tego dnia. Niektórzy cierpieli jeszcze bardziej:
Startu nie zaliczę na pewno do udanych. Nie chodzi tu o czas, tylko o to, jak się czułem podczas biegu. A czułem się kompletnie pokonany i bezsilny. Poza tym, co by nie mówić, chodzenie podczas maratonu jest oszustwem i dumy nie przysparza. W każdym razie mając jeszcze 35km przed sobą poważnie zastanawiałem się co tu robię i solennie obiecywałem sobie, że to po raz ostatni.
Tego typu deklaracje nie trwają jednak zbyt długo, więc chcę zrobic Ironmana po raz kolejny. Tym razem podczas biegu pragnę czuć się mocny jak kiedyś i chcę by mi to sprawiało taką radość jak dawniej. Zobaczymy czy się uda...Jeszcze 3 miesiące :)

Prawdą jest, że porażki uczą bardziej niż zwycięstwa. Na pewno wyciągnę wiele pozytywnych wniosków na przyszłość.
Tak sobie myślę, że nie jest sztuką ukończyć Ironmana kiedy jest się perfekcyjnie przygotowanym i trafi na dobry dzień. Sztuką jest ukończyć mimo tego, że coś nie sprzyja, kiedy żelazne ciało nie wystarcza a potrzebna jest żelazna wola. Odczuwam pewną dumę, że się nie poddałem i widzę, że jestem uparty dużo bardziej niż sądziłem.
PS. Po Ironmanie w Nicei polecam wycieczkę do Monako. Jedyne 20min pociągiem. Samo Monako co prawda jest mocno górzyste, dużo trzeba chodzić po schodach, ale wrażenia rekompensują zmagania z obolałymi mięśniami ;)

5 comments:

Anonymous said...

He he he, porażką nazywać ukończenie IM. Kuba, czy ty czasem nie przesadzasz? ;->

Jakub said...

Ustawiam sobie poprzeczkę dość wysoko ;) W każdym razie oczekiwałem pięknego biegu, a skończyło się na mozolnym człapaniu do mety...

Jan said...

Poprzeczka poprzeczką ale najwazniejsze jest, ze sie nie poddales i ukonczyles IM. Gratulacje.

Anonymous said...

To nie skok wzwyż, żeby poprzeczka była wysoko. ;->
Poza tym życie jest jak bieg (im bardziej ci się spieszy, tym szybciej będziesz na mecie). ;->

Unknown said...

ouahhhhh c'est terrible comme coup de soleil !!!!!!

terrible sun !!!!! but niece body with sport!

jean-pierre from Belfort