Thursday, 25 November 2010

Brak przygotowania to najlepsze przygotowanie

Poniżej znajduje się moja mowa nr 3
Pani toastmaster, drodzy klubowicze i goście...Niemal zawsze moje wakacje były perfekcyjnie zaplanowane. Mój ojciec na przykład do tej pory opowiada znajomym jak zwiedziliśmywszystkie ważniejsze zabytki Barcelony w 4 godziny i 53 minuty bo tyle akurat czasu mieliśmy między przyjazdem a odjazdem pociągu. Natomiast ostantnio stało się coś zupełnie odmiennego. Wybrałem się na dwutygodniową wyprawę po przepięknym kraju, z wysokimi górami, morzem, zapierającymi dech w piersiach krajobrazami, ojczyźnie wina. Ile z was myśli, że chodzi o Francję? Hiszpanię? Włochy? ......Otóż pierwsze wino 7 tysięcy lat temu wyprodukowano w... Gruzji.
Jednak gdy tam przybyłemnie wiedziałem nie tylko tegoale również innych o wiele bardziej przydatnych rzeczy. Szczerze mówiąc moja wiedza ograniczyła się do nazwy stolicy - Tbilisi, bo tak było napisane na bilecie lotnicznym, który kupiłem dla mnie i moich dwóch przyjaciół.Powód tej ignorancji był prozaiczny...Otóż każdy z nas był zbyt zajęty i myślał, że inni zajmą się przygotowaniem wszystkiego. Do samolotu ostatecznie wsiedliśmy z jedną historyczno-fabularną książką o Zakaukaziu (w stylu reportaży Kapuścińskiego) i wydrukowanym dzień wcześniej jakimś blogiem z podobnej wyprawy, który zresztą nie okazał się zbyt pomocny.
Czy to nas podłamało? Skądże znowu! Mieliśmy wszak trochę dolarów, ogromne pokłady optymizmu i znajomość rosyjskiego, którą nabyliśmy podczas miesięcznego kursu 3 lata wcześniej.Paradoksalnie nasz kaleki rosyjski okazał się przydatny, bo Gruzini byli w stanie go zrozumieć a nikt nie brał nas za znienawidzonych tam Rosjan. Później dla jeszcze lepszego kamuflażu, gdy nasz rosyjski zaczął się niebezpiecznie poprawiać,musieliśmy zastosować pewną chytrą strategię. Zaczynaliśmy rozmowę po angielsku, obserwowaliśmy przez chwilę zdezorientowane miny, a następnie rzucali znienacka „Wy gawaricie pa ruski?” co spotykało się z widocznym wyrazem ulgi na twarzy rozmówcy.
Mimo, że jak widzicie, nie mieliśmy problemów z porozumiewaniem się, postanowiliśmy dzielnie nauczyć się języka gruzińskiego. Pod koniec wyprawy byliśmy w stanie powiedzieć: „Madloba”, czyli „Dziękuję”, „Ga mardzioba” – „Dzień dobry” i „Gaumardżios Sakartwelos” – „Niech żyje Gruzja i Gruzini”. To ostatnie wymawia się zwykle trzymając w ręku kieliszek wódki lub wina. Na więcej słów nie starczyło nam zarówno czasu jak i umiejętności. Później sprawdziliśmy, że typowy przewodnik podaje listę ponad 100 wyrażeń, co za szczęściezatem, że go nie mieliśmy! Inaczej stracilibyśmy niepotrzebnie czas, gdyż te 3 zdania wystarczyły by wywołać przyjazny uśmiech na wielu twarzach i załatwić nam sporo darmowego wina i samogonu.
Na pewno wiecie z waszego doświadczenia co przede wszystkim zawiera każdy przewodnik:listę hoteli, restauracji, czy nawet rozkłady jazdy autobusów albo pociągów (notabene zwykle nieaktualne). Nie mając tego wszystkiego siłą rzeczy w każdym miasteczku czy wiosce musieliśmy zagadywaćmiejscowych ludzi, co kończyło się przeważnie tym, że za drobną opłatą (o którą i tak targowaliśmy) zapraszali nas do siebie, częstowali domową kuchnią i dawali wskazówki na temat tego, co warto zwiedzić w następnej kolejności. Raz nawet zdarzyło nam się, żetrafiliśmy w jednej górskiej wiosce na ucztę dla prawie dwudziestu osób z muzyką, toastami i świetną amosferą. Innym razem nasz gospodarz zamówił nam miejsca w marszrutce (dla niewtajemniczonych jest to rosyjska nazwa minibusa) dzwoniąc na osobisty telefon kierowcy, co było o tyle dobre, że z tej miejscowości jedyna i ostatniamarszrutka odjeżdżała o 6 rano. Inaczej spędzilibyśmy tam kolejną dobę, najprawdopodobniej w towarzystwie turystów którzy zaufali informacjom z przewodnika Lonely Planet.Swoją drogą w takich przewodnikach nie znajdziecie wszystkich sposobów w jaki można dostać się do Gruzji. Na przykład, spotkaliśmy dwa razy Polaków, którzy dotarli tam autostopem oraz Japończyka, który przyjechał na rowerze z Szanghaju.
W czasie tej wycieczki utwierdziłem się też w przekonaniu, że nie warto wierzyć telewizji. Nigdzie nie było śladów wojny sprzed 2 lat, a po zdezorientowanej minie jednej Gruzinki, nauczyłem się by nie pytać więcej o „herbaciane pola w Batumi”. Nie wiem czy ktoś z was pamięta tą piosenkę z lat 70tych, ale jak usłyszycie to pod żadnym pozorem nie ufajcie zespołowi o nazwie „Filipinki”, którego nazwa mylnie sugeruje jakoby miały coś wspólnego z geografią.Od miejscowych dowiedziałem się też, że, wbrew temu co mówią nasze media, Lech Kaczyński to był „charoszyj prezidient”, a,co mnie zaskoczyło jeszcze bardziej, o Lechu Wałęsie nikt nie słyszał.
Myślę, że jestem dobrym przykładem, iż brak przygotowania nie jest żadną przeszkodą by mieć podróż swojego życia. Bynajmniej, może on być bardzo pomocny. Dzięki temu nauczyłem się poprawnie wymawiać 3 zdania po gruzińsku, dowiedziałem jak mieszkają zwykli ludzie w tym kraju czy też posmakowałem domowych potraw, no i oczywiście – samogonu.Jeśli przypadkiem zapomnicie przewodnika, nie panikujcie, lecz zachowajcie otwarty umysł i pogodę ducha.I tak na miejscu wszystko okaże się zupełnie inne od tego co przeczytacie czy też usłyszycie podczas mowy w klubie Toastmasters.

No comments: