Jacek Dukaj napisał kiedyś: "Niemożliwości to rzeczy jeszcze nie dosyć przemyślane". Bardzo podoba mi się ten cytat, bo niesie ze sobą niesamowitą wręcz dawkę optymizmum.
Jakiś czas temu pracownicy metra w Londynie zorganizowali jednodniowy strajk. Dla miasta, gdzie miliony ludzi codziennie korzystają z tego środka transportu, to naprawdę poważna sprawa, choć szczerze mówiąc najbardziej przejąłem się tym w jaki sposób dostać się do pracy po drugiej stronie Londynu. W sprzyjających okolicznościach (a takie nie były, bo w podobnej do mnie sytuacji znajdowało się sporo innych osób) dojazd autobusem zająłby mi ponad 2 godziny. Zamiast tego stwierdziłem, że spróbuję tam po prostu POBIEC.
Oczywiście w pierwszej chwili stanęły przede mną przeszkodzy i związane z tym problemy:
16 km do przebiegnięcia rano i tyle samo wieczorem
ubrania na drugi dzień w pracy
pogoda w Anglii jest bardzo zmienna
nie znałem drogi
musiałem jakoś przetaszczyć klucze, komórkę, portfel i kartę wejściową
nie miałem zbytnio odwagi wejść w krótkich spodenkach do mojego banku czy też na piętro pełne ludzi w biurowych strojach
i sporo innych...
Nie zraziłem się tym jednak. Dzień wcześniej zostawiłem czyste ubrania, a wszystkie inne problemy jakoś się rozwiązały same. Pogoda była rewelacyjna. Jeśli chodzi o drogę, to wbrew moim obawom była nawet całkiem dobrze oznakowana, z racji nowo zbudowanych ścieżek rowerowych. Tak wyglądała moja trasa:
Przebiegałem przez Kensington Gardens, Hyde Park, następnie Wellington Arch, Green Park, Buckingham Palaca, The Mall, Trafalgar Square, później kawałek nad Tamizą, potem przez City aż do Tower of London, mijając po drodze St. Paul's Cathedral i the Monument (pomnik pożaru z 1666roku), a stamtąd ścieżkami rowerowymi aż do Canary Wharf. Przeciętny turysta potrzebuje przynajmniej jeden dzień by zobaczyć to wszystko, mi zajęło to niecałe 70 minut, niewiele dłużej niż podróż metrem.
Pomysł biegania do pracy niesamowicie mi się spodobał. Po pierwsze dlatego, że trasa jest fantastyczna, a po drugie to wielka oszczędność czasu, bo zamiast porannego biegania przed pracą po parku, mogę teraz czy to dłużej pospać, czy też zrobić coś użytecznego rano. W ciągu ostatnich 2-3 tygodni pokonałem ją już jakieś 10 razy.
Oczywiście wszystko można udoskonalić. Dość szybko zoptymalizowałem trasę, nie tylko jeśli chodzi o długość ale ilość przejść dla pieszych, gdzie trzeba czekać, czy też unikanie zatłoczonych części Londynu. Kupiłem też plecak, żeby nie trzymać w ręce rzeczy, które mi później będą niezbędne przez resztę dnia.
Najważniejsze jednak by się odważyć, zrobić ten pierwszy krok, wyjść poza coś, co wydaje sie niemożliwe i zamiast mówić "nie mogę tego zrobić" zapytać się siebie: "jak mogę to osiągnąć?"
Tak do końca to nie wiem dlaczego wakacje postanowiliśmy spędzić właśnie tam, ale decyzja by jechać do Gruzji okazała się strzałem w dziesiątkę!
Nie byliśmy zbytnio przygotowani do podróży. Jedyna rzecz, którą załatwiliśmy to bilety lotnicze. Noclegi, przejazdy, itp. oraz m.in. wizy do Azerbejdżanu załatwialiśmy na miejscu. Nawet o przewodnikach zapomnieliśmy :) Teraz wiemy, że sporo rzeczy można było załatwić jeszcze przed wyjazdem (hostele w Tbilisi na przykład mają strony internetowe), ale z drugiej strony nie straciliśmy przez to zbyt dużo czasu i ostatecznie wszystko się pomyślnie poukładało.
Jako, że samolot był wcześnie rano, noc spędziliśmy w przylotniskowym miasteczko Borispol. Ceny nie są jakoś strasznie wygórowane. Przygoda zaczynała się tak naprawdę dopiero w poniedziałek, 9 sierpnia. Lot z Kijowa do Tbilisi trwa ok. 3 godziny. Na lotnisku byliśmy o 13 tamtejszego czasu (GMT+4) i wzięliśmy stamtąd autobus, który kosztuje grosze w porównaniu do taksówki.
Na samym początku udaliśmy się do centrum turystycznego i znaleźliśmy całkiem tani hostel w pobliżu, który od tamtej pory był naszą bazą wypadową. Następnie rozpoczęliśmy zwiedzanie miasta. Tbilisi jest bardzo ładne, chociaż większość miasta wygląda jak jeden wielki plac budowy. Cały czas też spotykaliśmy Polaków. Jeden z nich, poznany na szczycie wzgórza z zamkiem Narikala, przyjechał tam autostopem!
Wieczorem spotkaliśmy się z przyjaciółką Rafała - Aną, która przyprowadziła ze sobą jeszcze 4 koleżanki. Pokazały nam świetne miejsca w pobliżu zabrały samochodami do katedry Sameba a później wzięły na kolację na dachu jednego z hoteli, skąd rozciągał się niesamowity widok na miasto!
Kazbegi
Następnego dnia wybraliśmy się po wizy do ambasady Azerbejdżanu (musiałem sobie jeszcze załatwić zdjęcia, ale w 15 minut udało mi się znaleźć kogoś przedsiębiorczego, kto robił zdjęcia paszportowe zwykłym aparatem trzymanym w ręce :) Po złożeniu podania o wizy wyjechaliśmy marszrutką (taki minibus) do miejscowości o nazwie Kazbegi (a raczej Stepantsminda). Jest ona położona na wysokości 1400m i jakieś 10km od granicy z Rosją i jednego z 3 przejść przez Kaukaz (pozostałe dwa są w Osetii i Abchazji). Jedzie się tam drogą, która nazywa się Gruzińska Droga Wojenna i była najgorszą drogą jaką widziałem w życiu (później dane nam było zobaczyć jeszcze gorsze). Nikomu nie chce się naprawiać tych wszystkich wyrw, jako, że ciągle jest szansa, że przyjdą tamtędy Rosjanie :) Widoki natomiast są przepiękne.
Na miejscu znależliśmy rodzinę, gdzie mogliśmy się zatrzymać na noc i dostać posiłek za rozsądną cenę. Jeden Gruzin (Kacha) wziął nas na spacer w stronę granicy do przepięknego wodospadu. Droga wiodła wzdłuż fantastycznego kanionu, gdzie po obu stronach mieliśmy olbrzymie góry za którymi była już Czeczenia. Z powrotem wróciliśmy stopem (teraz wiem, że do jeepa może się zmieścić 9 osób :) i zjedliśmy kolację gdzie u naszych gospodarzy. Było w sumie kilkanaście osób.
Na drugi dzień wybraliśmy się na poranny bieg do granicy z Rosją, podziwiając znowu przepiękne widoki. Zawróciliśmy jak na horyzoncie pojawili się rosyjscy żołnierze z karabinami. Jako, że mieliśmy napięty plan na ten dzień (a dochodziła już 7 rano), do wioski wróciliśmy autostopem. Wybraliśmy się następnie na wspinaczkę w stronę góry Kazbek. Ma ona ponad 5 tys. metrów wysokości i widać ją niemal z każdego miejsca. Nie zamierzaliśmy dotrzeć do szczytu, lecz jedynie do początku lodowca i stacji meteorologicznej na wysokości ok. 3600m n.p.m. Miało to trwać 7 godzin, dzięki czemu zdążylibyśmy na ostatnią marszrutkę. Po drodze dowiedzieliśmy się od turystów, że te 7 godzin wystarcza zaledwie na dojście w jedną stronę(i to żwawym tempem!), więc musieliśmy mocno przyspieszyć. Udało nam się dojść do początku lodowca i zdążyć na ostatnią marszrutkę, więc z satysfakcją wracaliśmy do Tbilisi.
Zwiedziliśmy też kościółek Cminda Sameba położony na wysokości 1800m, położony naprawdę widowiskowo!
Swanetia
Naszym następnym celem był kolejny górski region, czyli Swanetia. Wcześniej jeszcze wybraliśmy się do Gori, rodzinnego miasteczka Józefa Wissarionowicza Dżugaszwilego, znanego lepiej jako Stalin. Chcieliśmy jeszcze zobaczyć jakieś ślady wojny, która była tam dwa lata temu, gdy miasto było bombardowane i wpadło pod okupację rosyjską, ale wszystko zdążono odbudować. Zostało nam zatem tylko muzeum "słońca ludzkości", które okazało się całkiem ciekawe. Niestety marszrutki kursowały tylko z powrotem do Tbilisi, więc musieliśmy wziąć taksówkę do Kutaisi, aczkolwiek nie była strasznie droga a kierowca jechał średnio dwa razy szybciej niż dozwolony limit, więc szybko zleciał czas. Z Kutaisi wyruszyliśmy do miejscowości Zugdidi, przy granicy z Abchazją, ale niestety o tej porze nie było już żadnych marszrutek dalej. Spaliśmy u Gruzina Koby, który był Swanem i postawił sobie dwudziestoparometrową basztę na podwórku.
Z tych właśnie baszt słynie region, do którego się wybieraliśmy i w Mestii albo Ushguli (najwyżej położonej wiosce w Europie) niemal każda rodzina ma własną.
Do Mestii wyruszyliśmy o 6:30 rano. Jest to tylko 120km, jednak z powodu stanu dróg jedzie się prawie 5 godzin. W marszrutce poznaliśmy amerykańskiego dziennikarza, który na mieszka w Baku i podróżował po Gruzji ze swoją dziewczyną. (Zaprosili nas nawet do siebie, ale nasz wyjazd do Azerbejdżanu wypadł, kiedy jeszcze byli w Gruzji). Na jednym z postoju doświadczyliśmy po raz kolejny gruzińskiej gościnności. Jeden z mieszkańców wioski zaprosił nas by usiąść z nim, zjeść trochę chaczapuri i popić samogonem. Po trzech kieliszkach pozwolił nam wsiąść z powrotem do marszrutki.
Jeszcze kilka lat temu był to bardzo niebezpieczny region, gdzie grasowały bandy rabujące turystów ("ale ich nie zabijali" jak podkreślali mieszkańcy :), jednak kilka temu Sakaszwili wysłał odddział specjalny, który aresztował dla przykładu 30 członków rodziny Apraszydze, która trzęsła okolicą i od tamtej pory jest spokój. Czasem opłaca się nagiąć prawo by zadziałać szybko i zdecydowanie.
Zatrzymaliśmy się w Mestii u przypadkowo poznanego Gruzina, Wacho Pilpani. Zawiózł nas na bagażniku swojej ciężarówki, co tak nam się podobało, że cieszyliśmy się jak dzieci :)
Ku naszemu totalnemu zaskoczeniu okazało się, że wyrabia tradycyjne swanetyjskie instrumenty muzyczne, a cała jego rodzina jest niesamowicie uzdolniona. Jeździli swego czasu po całej Europie, byli m.in. w Polsce i Francji (gdzie wydali płytę) i specjalnie dla nas urządzili krótki koncert :) Wcześniej jeszcze wybraliśmy się na jeden ze szlaków, jednak był beznadziejnie oznakowany i było widać, że mało osób próbowało go przejść do końca. Niemal cały czas musieliśmy się przedzierać przez jakieś zarośla, aż w końcu daliśmy sobie spokój, jako, że już się ściemniało. Udało nam się jeszcze złapać stopa na dół, dzięki czemu uciekliśmy przed deszczem. Ten deszcze był dla nas w ogóle wielkim zaskoczeniem, bo cały czas było w Gruzji około 40 stopni przy bezchmurnym niebie.
Na drugi dzień wybraliśmy się na lodowiec, a później w stronę jezior Koruldi. Normalnie turyści pokonują każdą z tych tras przez cały dzień, ale chcieliśmy maksymalnie wykorzystać nasz czas :) Góra Tskhakzagari, na którą musieliśmy się wspiąć jest niesamowicie stroma, ale było warto. Widoki na Mestię oraz otaczające ją pasma górskie, łącznie z najwyższą tam górą Uszbą(zwanej także "Matterhornem Kaukazu"), były po prostu niesamowite!
Batumi
Wacho zamówił nam miejsca w jedynej marszrutce, odjeżdżającej tego dnia, ale i tak musieliśmy wstać o 5 rano. Trochę utknęliśmy bo z powodu opadów, jakaś góra się obsunęła i droga zrobiła się nieprzejezdna. Na szczęście dwa spychacze załatwiły sprawę :) Po południu dotarliśmy do Batumi. Kojarzyło się nam ono jedynie z piosenką Filipinek i w sumie nie wiedzieliśmy czego oczekiwać.
Okazało się, że to naprawdę ładny kurort nad Morzem Czarnym i, podobnie jak w Tbilisi, pełne jest różnych inwestycji budowlanych. Hotele były dużo droższe niż w innych częściach kraju, ale udało nam się znaleźć nocleg u pewnej staruszki, płacąc 15 lari, czyli niemal 7 razy mniej niż kosztowałby nas hotel. Po paru godzinach zwiedzania złapał nas deszcz i wróciliśmy do domu. W telewizji zobaczyliśmy koncert Chrisa de Burgha i ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że był on transmitowany na żywo właśnie z Batumi. Pojechaliśmy tam zatem, zdążyliśmy na końcówkę i niesamowity pokaz fajerwerków. Po koncercie udaliśmy się do eksluzywnego klubu Bambarooms na imprezę, żeby spotkać się z naszymi nowymi znajomymi z Tbilisi. Trzeba tam było mieć zaproszenia, ale dziewczyny jakoś załatwiły wejściówki także dla nas :) Do naszej babuszki wróciliśmy o 3 nad rano a 7 rano byliśmy już w marszrutce do Tbilisi. Wcześniej, w drodze do klubu, natrafiliśmy jeszcze przypadkowo na Aleję Lecha i Marii Kaczyńskich, która jest naprawdę duża i bardzo ładna. Wszyscy Gruzini jakich spotkaliśmy pałali ogromną sympatią do Polaków, a zwłaszcza do Lecha Kaczyńskiego za jego wsparcie w czasie wojny z Rosją. Niemal na każdym kroku słychać było opinię: "charoszyj prezidient, katorowo ruskie ubili". To chyba jedyny kraj, gdzie Lech Kaczyński jest bardziej znany niż Lech Wałęsa :)
Baku
W Tbilisi udaliśmy się do ambasady by odebrać nasze wizy, a później na dworzec kolejowy, gdzie kupiliśmy bilety na nocny pociąg do Baku. Pociąg jechał ponad 16 godzin, więc było sporo czasu by poznajomić się (przy wódce, rzecz jasna) z naszymi współpasażerami: Azerem Czyngisem i Rosjaninem Igorem. Igor, był turystą, tak jak my, więc później zwiedzał z nami miasto i nawet zatrzymał się w tym samym hotelu co my. W Baku zwiedziliśmy Iczer Szecher, starą dzielnicę, gdzie niektóre budowle (tak jak Dziewicza Baszta) mają ponad tysiąc lat. Później obeszliśmy centrum, z wieloma niesamowitami budynkami i fontannami, a na koniec przeszliśmy się Bulwarem Nafciarzy, który nocą wywołuje niezapomniane wrażenia!
Rano pobiegaliśmy trochę po bulwarze nafciarzy a następnie pojechaliśmy taksówką do Gobustanu, gdzie znajdują się unikalne w skali światowej wulkany błotne. Krajobraz wygląda jak po atomowej katastrofie, albo w grach komputerowych typu "Fallout" :)
Wyjechaliśmy później na najwyższe wzgórze, skąd był świetny widok na miasto a wieczorem wsiedliśmy w nocny pociąg do Tbilisi.
Erywań
Niestety nie udało nam się już kupić biletów na nocny pociąg do Erywania, więc zdecydowaliśmy się na podróż taksówką, bo miejsca w marszrutce też były pozajmowane. Do Erywania dojechaliśmy pod wieczór. Na miejscu spotkaliśmy się z Zhirairem i Maneh, których poznaliśmy w hostelu w Tbilisi i którzy zaprosili nas do siebie po zaledwie 5 minutach rozmowy!:) Maneh była prapraprawnuczką Aleksandra Tamaniana, który zaprojektował to miast. Jej rodzina w ogóle była strasznie szanowana (dziadek był wielkim aktorem, ojciec dyrektorem muzeum) i wszyscy rozpoznawali ją na ulicy. Nasi gospodarze byli fantastyczni. Pierwszego wieczoru wzięli nas na spacer po mieście, gdzie spotkaliśmy też wielu ich znajomych, a także zobaczyliśmy rosyjskiego prezydenta, Dmitrija Miedwiediewa, jak wychodził z jakiejś restauracji (oczywiście w towarzystwie ochrony i tłumu gapiów). Tak się złożyło, że był akurat w tym czasie z wizytą, żeby podpisać układ o przedłużeniu stacjonowania wojsk rosyjskich na granicy Armenii o kolejne 50 lat.
Na drugi dzień wybraliśmy się do pełnego pięknych klasztorów miasta Eczmiadzyn a resztę dnia poświęciliśmy na Erywań. Maneh i Zhirai zaprowadzili nas do dwóch świetnych restauracji, gdzie mieliśmy okazję posmakować trochę i miejscowej (humus, tolma, tabule, mutabal, basturma, matsun, ishli qyufta) i gruzińskiej kuchni (np. chaczapuri, lawasz, chinkali). Poszliśmy jeszcze na spotkanie armeńskiej młodzieży, gdzie dyskutowano o obronie przed rozbiórką pewnego starego kina (Maneh miała prezentację). Nic nie rozumieliśmy i było nudno, ale jak przeszliśmy do sąsiedniej sali, to trafiliśmy akurat na koncert przy pianinie dwojga niesamowitych śpiewaków operowych.
Tbilisi i powrót
Mimo tego, że wróciliśmy po raz kolejny niemal o 4 nad ranem, wzięliśmy marszrutkę do Tbilisi o 7 rano. Ostatni dzień zszedł nam na szukaniu pocztówek, pamiątek (mam oryginalny zdobiony krowi róg, z którego już wypiłem wino nalane przez sprzedawcę na bazarze) a na koniec poszliśmy do słynnych tbiliskich łaźni. Wg legendy to właśnie gorące źródła siarkowe były przyczyną, że w tym miejscu powstało miasto. Były też one wychwalane przez znanych pisarzy, m.in. Aleksandra Dumasa. Pobyt w tych łaźniach, łącznie z masażem, był naprawdę niesamowity i zregenerowaliśmy się całkowicie po intensywnym podróżowaniu. O 7 rano mieliśmy samolot do Kijowa, a stamtąd już z powrotem: ja do Londynu, a Rafał z Piotrkiem do Pyrzowic.
Jeśli tylko ktoś ma wolne 2 tygodnie, zdecydowanie polecam wyjazd do Gruzji. Fantastyczne widoki, niesamowicie gościnnni ludzie i bardzo niskie ceny w porównaniu np. z europejskimi miastami. Na każdym kroku wpadaliśmy na dość ciekawych ludzi, np. japończyk, który objeżdżał na rowerze świat dookoła, ludzie, którzy dojechali tutaj autostopem, czy też Węgier, który utknął w Tbilisi na 3 tygodnie z powodów problemów celnych z samochodem (zorganizował ze znajomymi Black Sea Run, czyli podróż zdezelowanymi samochodami wokół Morza Czarnego).
Zdecydowanie stwierdzam, że były to jedne z najlepszych wakacji w moim życiu. Trochę więcej zdjęć można znaleźć tutaj. Zrobiliśmy ponad tysiąc, ale nie chcę nikogo zanudzać, więc mocno ograniczyłem zawartość galerii :) A tutaj mapa naszych podróży (czerwoną linią narysowałem mniej więcej trasy jakimi się poruszaliśmy)